Pamiętam powódź tysiąclecia

gru 29 2022

Kazimierz Salanyk pracuje na stanowisku dyżurnego Elektrowni Wodnej Wrocław I oraz  Wrocław II. Pracę rozpoczął w 1994 r., a trzy lata później zmierzył się  z największym wyzwaniem w swojej karierze zawodowej, było to wezbranie powodziowe    w 1997 roku. Powódź tysiąclecia zostawiła trwały ślad w pamięci mieszkańców Wrocławia. Pan Kazimierz wspomina te wydarzenia z perspektywy wrocławianina.

Jak dowiedział się Pan o zbliżającej się fali powodziowej?

Pracując w elektrowni wodnej takie rzeczy się wie. Na południu Polski i w Czechach na początku lipca były bardzo duże opady. Stan na Odrze gwałtownie się podniósł. Z drugiej strony wezbranie na Nysie Kłodzkiej spowodowało zalanie Kłodzka, które zostało odcięte od świata. Do tego dochodziły fale powodziowe na Bystrzycy, Widawie, Ślęzie, Oławie. Wiedziałem, że te fale się połączą. Wrocław leży nad pięcioma rzekami, nawet nad siedmioma, biorąc pod uwagę dwa mniejsze cieki, sytuacja była więc dramatyczna. Byliśmy w ciągłym kontakcie z Komitetem Powodziowym. Informacje, jakie otrzymywaliśmy, mówiły, że fala kulminacyjna może być nawet o pięć metrów wyższa od stanu normalnego. Jak się potem okazało, przepływ wody sięgnął 3500 m3/sek., dla porównania średni przepływ, z jakim mamy do czynienia, to 120 m3/sek. Poziom wody był aż o dwadzieścia cm wyższy niż ten z powodzi w 1903 r., który jest zaznaczony na pamiątkowej tablicy.

Jak wyglądały przygotowania do nadejścia fali?

Gdy poziom wody dolnej podniósł się o trzy metry, spadek wody zrobił się zbyt mały, aby elektrownia mogła efektywnie pracować. Utrzymywanie jej pracy nie miało już sensu. Generatory zostały wyłączone, zamknęliśmy zasuwy turbinowe i kolejno otwieraliśmy upusty ulgi i upusty płuczące. Równocześnie trwało wyłączanie wszystkich obwodów elektrycznych, zagrożonych zalaniem, żeby zapobiec zwarciom. Układaliśmy worki z piaskiem przed bramą wejściową do obiektu i w turbinowni, czyli poziomie pod halą maszyn. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że wodę dolną uda się nam zatrzymać. Gdy w piątek 11 lipca woda doszła do krawędzi okien, zostawiliśmy je otwarte, żeby zapobiec wybiciu szyb. Wiedzieliśmy już, że musimy wyłączyć transformatory. Część mniejszych silników udało się zdemontować. Były jeszcze próby wypompowania wody z turbinowni, ale jej poziom podnosił się za szybko, więc musieliśmy opuścić ten poziom. Na balkonie w hali maszyn zgromadziliśmy całe biuro i archiwum, przeniesione z niższego poziomu.

Z czym wiązały się największe obawy?

Widzieliśmy w telewizji, jak wyglądało Kłodzko i Opole, a u nas dopiero miało się to wydarzyć. Pracownicy obawiali się, że zniszczenia elektrowni będą tak wielkie, że ówczesny Zakład Energetyczny zrezygnuje z ich remontowania i elektrownia pozostanie zamknięta. Strach przed utratą pracy był wtedy wyczuwalny u wszystkich. Wielu pracowników miało też sny, że się topią. Tak powódź oddziaływała  na ich psychikę.

Jak wyglądało przejście fali kulminacyjnej?                                                                                                                  

Kiedy fala kulminacyjna przechodziła przez nasze miasto pełniłem wtedy dyżur. Pamiętam, było to z 12 na
13 lipca. Wrocław był rozdzielony nasypem kolejowym, za nim było miasto „żywe”, a tutaj zalane, bez prądu i wody pitnej.  Huk wody był niesamowity, rzeką płynęły całe wielkie drzewa i porwany przez wodę dobytek, niszcząc wszystko na swojej drodze. Plac przed elektrownią był całkowicie zalany, nie można było do niej dojść. Woda dolna z turbinowni bardzo szybko się podnosiła, zatrzymała się dopiero na górnym schodku, kilka centymetrów poniżej hali maszyn. Jeszcze gorzej sytuacja wyglądała w elektrowni Wrocław II.  Został tam wcześniej zaplanowany remont jednego generatora, który został rozebrany. Woda wdarła się przez otwór po zdemontowanej turbinie, a hala maszyn została zalana na wysokość 20 cm. Ok. godz. 4:30 nad ranem wraz z ówczesnym kierownikiem ewakuowaliśmy się z elektrowni po drabinie do zaparkowanego za murem Żuka. Ulicami płynęła już woda, wiedzieliśmy, że to ostatni moment na ucieczkę.

Co działo się potem, jak długo trwało usuwanie zniszczeń?

Woda utrzymywała się kilka dni, wejścia do elektrowni zasłonięte były workami z piaskiem. W elektrowni Wrocław I byłem w czwartek, 17 lipca. Można już wtedy było dostać się do niej suchą stopą. Zaczęliśmy od organizowania prowizorycznej sieci oświetleniowej, bo prądu nadal nie było. Najpierw mieliśmy agregat prądotwórczy małej mocy, a następnie 3-fazowy, dzięki któremu mogliśmy ładować akumulatory. Mieliśmy prąd stały i pamiętam, że dzięki temu woda w czajniku  szybciej się gotowała. Usuwaliśmy muł ze ścian i posadzek turbinowni. Silniki dużych pomp były całkowicie rozbierane, myte, suszone i po wymianie łożysk składane ponownie. Przez dłuższy czas nie były wymienione transformatory. Po dwóch tygodniach dostaliśmy większy, niż dwa poprzednie, transformator o mocy 400 kVA, który nazywaliśmy „krówką”. Dzięki niemu mogliśmy już myśleć  o włączeniu elektrowni do ruchu. Nastąpiło to trzy miesiące po przejściu fali powodziowej. Równocześnie remont przechodziła EW Wrocław II. W usuwaniu skutków powodzi pomagały nam firmy remontowe z Trójmiasta.

Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z tamtych wydarzeń?

Ciekawa historia była związana z firmą budowlaną, która niedaleko prowadziła prace remontowe mostu. Pracownicy nie zdążyli ewakuować barki z dźwigiem, więc przycumowali ją na wodzie dolnej przy budynku elektrowni. Wraz z podnoszeniem się poziomu wody, dźwig unosił się coraz wyżej i pływał sobie na wysokości okien naszej szatni i warsztatu. Był to niecodzienny widok.                     

Rozmawiała Magdalena Wierzchoń 

Czytaj MegaMocne historie o pracownikach TAURONA w każdą środę w Dzienniku Zachodnim, Nowej Trybunie Opolskiej, Gazecie Wrocławskiej, Gazecie Krakowskiej oraz w Tauronecie: E-prenumerata wybranych regionalnych gazet (sharepoint.com).